Adres: jedid-nefesz
Autorka: KatD
Oceniająca: Pornografia
Pierwsze wrażenie: 7/10
Nie mam bladego pojęcia, co
oznacza ten adres, ale wchodzę na bloga i przeszukuję zakładki w poszukiwaniu
informacji. Rzeczywiście, znajduję takowe. Jedid nefesz to bratnia dusza. Całkiem
nieźle, choć muszę przyznać, że za każdym razem, gdy próbowałam wpisać nazwę to
popełniałam jakiś błąd. Naprawdę jestem wielką fanką języka polskiego, miło
byłoby gdyby ktoś się w niego pobawił. Napis na belce krótki i treściwy,
całkiem mi się podoba. Jako cytat powinien być zapisany w cudzysłowie i z
wypisanym autorem. Nawet jeśli zrobione jest to w zakładce, na belce również by
wypadało. Desperacja nigdy nie
wzbudziła we mnie szczególnie pozytywnych emocji – lubiłam policjanta psychola
i pisarzynę, reszta była niezwykle irytująca, szczególnie Boży Chłopiec. Liczę,
że nie będę musiała natknąć się w tym opowiadaniu na jakiegoś dzieciaka z
tajemną mocą uzyskaną od Boga, bo zrobię sobie krzywdę. Jeśli chodzi o pierwsze
wrażenie to jest ono całkiem pozytywne, szczególnie, że kolorystyka jak i
grafika sama w sobie przypadły mi do gustu. Całkiem dobry start. Oby tak dalej.
Grafika: 12/15
Jak już wspomniałam, grafika mi
się podoba. Całkowicie subiektywnie, prawdę mówiąc. Lubię morderców, toteż
nagłówek ma w sobie pewien urok, który przemawia do mnie w stu procentach. Ramki
ładnie się zgrywają z tłem. Poza tym, czcionka naprawdę wpasowuje się w bloga,
szczególnie nazwy poszczególnych zakładek, gdy już się je otworzy. Wygląda to
schludnie i zachęca do przeczytania. Z pewnością nie odrzuci czytelnika, a to
jest najważniejsze. Nie będę się tu rozpisywać, szczególnie, że to opowiadanie,
więc skupię się na treści.
Treść: 8/30
Poprawność: 3/15
Łączę te dwie sprawy, bo trudno
mi było wszystko rozdzielić. Przeczytałam całe opowiadanie, stawiając
poprzeczkę dość wysoko, jako że mordercy i psychologia to mój konik. A jak to
wyglądało? Przedstawiam:
Prolog:
Niezdolna do dalszych
podstawowych nawet zachowań społecznych oraz istnienia w społeczeństwie ludzkim
bez szkody dla siebie oraz swojego otoczenia. Częste zachowania
samodestrukcyjne oraz agresywne.
Przecinkiem powinno się wydzielić
wtrącenie w pierwszym zdaniu, czyli podstawowych
nawet zachowań społecznych. Poza tym dwa razy przekazujesz nam to samo.
Niezdolność do zachowań społecznych (czymkolwiek są) oraz istnienie w
społeczeństwie są raczej równoznaczne. Dodatkowo, nie istnieje taki wyraz jak samodestrukcyjny. Autodestrukcyjny,
owszem.
Bez afektu, bez nudy,
bez zobojętnienia, bez wytłumaczenia, bez powodu, bez miłości, bez radości, bez
katuszy, bez nienawiści, bez zrozumienia, bez ludzka i bezbożna.
Bez ludzka? Nie mam bladego pojęcia, co to znaczy. Czy chodzi o to,
że ona jest nieludzka? Czy może nie ma jakiegoś Ludzka, kimkolwiek by Ludzek
nie był?
Prolog jest krótki i nie mówi
zbyt wiele o opowiadaniu, oprócz tego, że będzie ono dotyczyło wariatki,
odmieńca. Jako że uwielbiam taką tematykę to liczę, że ciąg dalszy mi się
spodoba. Póki co, raczej nie jestem zachwycona, jednak trudno mi sprecyzować,
co tak naprawdę nie gra. Może to kwestia sposobu zapisania tego prologu? Wolę
spójne teksty, w których rzeczywiście stawia się na treść. Nie przeciągam, lecę
dalej.
Rozdział
pierwszy:
Przybiegliśmy, gdy on zaczął
krzyczeć, a gdy otworzyliśmy drzwi, już nie żył.
Powtórzenie wyrazu gdy.
Już była w karcerze,
więc nie bardzo mieliśmy gdzie ją wsadzić. Ale umieściliśmy ją w ciemnicy,
przynajmniej na czas aż wysprzątamy jej celę. Nie ma sensu ją tam trzymać, ona
już nic nie uznaję za karę czy nagrodę, jej jest wszystko jedno. Pewnie
wsadzimy ją z powrotem do jej grajdołka, jak tylko tam wszystko wysprzątamy.
Ją zostało powtórzone w każdym kolejnym zdaniu. Brakuje przecinka
przed aż. Powinno być raczej nie ma sensu jej tam trzymać, niżeli ją. Literówka, uznaje, a nie uznaję.
Dwadzieścia lat, a
już działa na mnie jak najgorszy koszmar. Mówię ci, Lin, ona mi się będzie śnić
w koszmarach.
Brzydkie to powtórzenie.
Zabił ją z ośmiu
sanitariuszy i pochlastał tak jednego lekarza, że ten do dziś nie może złożyć
swojej buźki w całość.
Bez tego ją. Poza tym to trochę dziwne, że on nie jest pewien ilu
sanitariuszy zabił Dżentelmen, bo trudno mi uwierzyć, że takie rzeczy dzieją
się na tyle często, by nie zostało to uznane za nowinkę stulecia. Bez przesady,
w takich placówkach przecież pracują ludzie wykształceni i specjalnie
wyszkoleni do pracy z przestępcami chorymi umysłowo, nie róbmy z nich
całkowitych idiotów.
Ciemnica numer jeden
była dziś wyjątkowo cicha i nieruchoma.
A w inne dni się poruszała?
Niezwykła w swoim
spokoju, bez szeptów i urywanych śmiechów, bez demonicznego rżenia niczym z
piekła rodem, bez błyskających w ciemności białych zębów, widocznych zza
diabolicznego uśmiechu. Bez oczu, ciemnych i lśniących, pełnych chęci mordu i
szaleństwa.
Szkoda tylko, że wciąż piszesz o
ciemnicy, a nie o tym, co dzieje się z ludźmi w środku. Bardzo wątpię, by
pomieszczenie rżało, śmiało się czy szeptało. Trzeba, mimo wszystko, uważać na
to kto (lub co) jest podmiotem.
Monotonne wciąganie
do płuc powietrza, a zaraz potem jego wypuszczanie, nieświadome i niezależne od
woli człowieczej. A wszystko to tylko i jedynie dzięki temu, że nieomal stały
już rezydent ciemnicy numer jeden spał.
Z logicznego punktu widzenia,
brzmi to tak, jakby oddychanie było nieświadome (z jakiej racji w ogóle ma być
nieświadome, skoro każdy doskonale wie, że oddycha?) i niezależne od woli
człowieka tylko wtedy, gdy się śpi. W tym wypadku punkt pierwszy odpada ze
względu na rozległą wiedzę ludzkości na temat tego, że jednak używają płuc. A
drugi dlatego, że nie śpiąc, również nie jest to zależne.
Dżentelmen, bowiem i
tak nazywano najbardziej uprzejmego szaleńca na świecie, odpoczywał w spokoju,
nie zakłócanej równowadze, oddając się spokojnym marzeniom i kojącemu snu.
W zasadzie poznaliśmy go tylko i
wyłącznie jako Dżentelmena, więc skąd bowiem
i tak, skoro żadnej innej nazwy jeszcze nie uraczyliśmy? Niezakłócanej piszemy razem, bo to
przymiotnik. No i teraz przechodzimy do ostatniego błędu w tym krótkim
fragmencie, a mianowicie… snu. Tutaj
zawiodła odmiana przez przypadki. Oddając
się (komu? czemu?) snowi. Celownik. Wsadzenie tutaj dopełniacza jest
niepoprawne.
Oddech zatrzymał się
i nawet serce przestało na chwilę bić.
Serio? Poważnie pytam, serio?
Mężczyzna otworzył
oczy, wciągnął do płuc zastałe powietrze i pozwolił, by jego serce znów zaczęło
bić, na nowo, równo i mocno, niebywale życiowo.
Okej, okej, on może być i panem
wszechświata, ale za nic nie może sobie kontrolować czy jego serce bije czy też
nie. Gdyby tak się dało to mielibyśmy całe multum samobójców i nikt nie bawiłby
się w wieszanie czy podcinanie żył. Poza tym, skoro to serce już bije to
raczej, że robi to żywotnie, prawda? Nie może bić w żywym człowieku
nieżywotnie.
Na twarzy pojawił się
jasny, uroczy uśmiech, wargi rozszerzyły się w grymasie godnym zawodowego
szaleńca, a spomiędzy ust wydostał się na zewnątrz cichy zew, leciutki niczym
wiatr chichot, warkot szaleńca. Zaraz jednak ten spokojny śmiech przerodził się
w groteskowe krzyki, radosne wołanie o śmierć i zniszczenie, wrzask oszalałego.
Zacznę od tego, że ten fragment
jest kompletnie pozbawiony sensu i idzie się pogubić już na samym wstępie. Grymas godny zawodowego szaleńca – co to
za rodzaj grymasu? Dalej, to w końcu z jego ust wydobył się zew czy chichot? Bo
to jest, mimo wszystko, różnica. Widzę też całkiem sporą rozbieżność pomiędzy
chichotem i warkotem, nie wspominając nawet o tym, że warkot to może wydawać z
siebie traktor. Wchodzę w to głębiej, skoro groteskowy krzyk to nie radosne
wołanie. Silenie się na patos to naprawdę kiepska opcja, bo wyszło komicznie i
bez sensu.
- Hm... – mruknął
niezadowolony, wąchając rękaw swojej własnej koszuli, białego materiału,
idealnego dla tych, co to szybko i skutecznie mają zostać w niego zaplątani. –
Stanowczo za rzadko pozwalają nam na zmianę odzienia.
Czy on nie miał czasem robić
wrażenia człowieka normalnego? Jak ktokolwiek miałby go wziąć za zwykłego
obywatela, skoro gada do siebie i to całkiem serio? Żeby chociaż tylko coś
mruknął, ale nie, on skonstruował całe zdanie.
Mężczyzna fuknął
przez nos, tym samym wyrażając także swój dystans do opieki w zakładzie, w
którym ze swej łaskawości dał się zamknąć. Pokręciwszy głową, obszedł swoją celę
dwa razy, za każdym razem licząc coś niezmiennie stale, raz za razem, krok za
krokiem. Gdy jego obliczenia powtórzyły się idealnie tak samo dwa razy,
uśmiechnął się i skinął głową, kierując się do małej toaletki w kącie ciemnej
celi.
Borze zielony, jak się fuka przez
nos? Wyrażając także… dystans,
a co poza dystansem, że dodajesz podkreślony wyraz? Ze swej łaskawości dał się zamknąć. Powoli robi się z tego Gary
Stu, któremu powinniśmy dziękować za to, że żyje, oddycha, zużywa wodę i
marnuje prąd. Zaczyna mnie irytować, a dopiero go poznaję. (…)licząc coś niezmiennie stale, raz za razem, krok za krokiem – nie,
nie, nie, nie. Ja nawet nie wiem, co niezmiennie
stale miałoby znaczyć w tym połączeniu, bo dla mnie to zwykłe powtórzenie
tego samego. To naprawdę nie ma większego sensu.
Załatwiwszy swoją
żółtą, poranną potrzebę, mężczyzna ziewnął i jeszcze raz przeciągnął się, mocno
i radośnie, jakby czekać na niego miał nowy, radosny dzień, pełen zieleni i
jasnego słoneczka.
Kwik. Żółta, poranna potrzeba
zwaliła mnie z krzesła. W jaki sposób udało Ci się przejść od uryny do jasnego
słoneczka?
(…) jakby czekać na niego miał
nowy, radosny dzień (…).
Radosny Dżentelmen podszedł (…).
(…) rzucił radosnym, uprzejmym głosem.
Jest w ciemnicy, a wszystko takie
radosne i jeszcze powtórzone trzy razy. Poza tym, uprzejmy to może być ton
głosu, a nie sam głos.
W ciemnicy numer
jeden było wiecznie mroczno i ponuro. Jedynym źródłem światła była tutaj nikła
szpara u dołu drzwi, dająca mikroskopijne racje świetlne. Oczy Dżentelmena
jednak były już przyzwyczajone do ciemności, nie potrzebowały wiele światła.
Mężczyzna ponad to stawiał na swoje pozostałe zmysły – wyczulony ponad miarę
rozsądku słuch, koci węch i niespotykany dotyk.
Nikła szpara? O nie. Ponadto piszemy razem. Znów się czuję
jakbym miała do czynienia z nadczłowiekiem, Gary Stu pełną parą. I co ma słuch
do rozsądku, że ten jest wyczulony ponad niego?
- Cóż to? – mruknął
cicho do siebie szalony Dżentelmen. – Dostałem sąsiada i nawet o tym nie wiem?
A to niemiło, bardzo niemiło, robić mi takie niespodziewane niespodzianki gdy
śpię.
Proszę przeczytać to sobie na
głos i samemu dojść do powodu, dla którego to tutaj wklejam. Swoją drogą,
niespodziewana niespodzianka? Serio?
Uśmiechając się do
siebie diabolicznie i niezrozumiale dla innych, szalony mężczyzna skończył jeść
swój posiłek i wsunął pustą tacę na korytarz przez cienką szparę pod drzwiami.
Nie czekał, jak zwykle, aż strażnik podejdzie i odbierze tacę, ale cicho,
bezszelestnie podszedł do ściany, która dzieliła celę jego i jego nowego
współlokatora.
Oczywiście, że niezrozumiale dla
innych, skoro był sam. I naprawdę nie ma potrzeby podkreślania w każdym zdaniu,
że jest szalonym Dżentelmenem, mężczyzną czy bożą krówką, każdy z pewnością
zdążył się zorientować, że słowem kluczowym jest szalony. Powtórzenie wyrazu taca.
Oparłszy się obiema
rękoma i całym ciałem o chłodne kamienie, przyparł także policzek do
nieprzyjemnie chropowatej powierzchni tak, jakby chciał dzięki temu scalić się
z nią i przejść na drogą stronę.
Skoro oparł się całym ciałem (co
jest fizycznie niemożliwe) o ścianę to wiadomo, ze ręce i policzek również się
do tego zaliczają. Chyba, że anatomia człowieka się zmieniła i teraz wygląda to
jakoś inaczej.
Naj, naj, naj... zrób
coś – mruknął do siebie, gdy bezruch trwał już dobrą chwilę. – Powiedź coś. Daj
się poznać. No zrób coś. Zrób coś. Zrób coś. Zrób coś. ZRÓB COŚ, KURWA!
Bezruch trwał. To źle brzmi, po prostu. Przypominam, że ten psychol
miał robić wrażenie opanowanego, budzącego pewną wątpliwość: dlaczego on właściwie jest w tym zakładzie? Mnie
to się wydaje, że każde kolejne zdanie doskonale odpowiada na to pytanie. Bo
rzeczywiście jest psychopatą, ale nie ma tu żadnej zagadki, udowadnia to na
każdym kroku.
Krzyknąwszy, odsunął
się od ściany i uderzył nią raz pięścią, potem jeszcze raz i kolejny. Usłyszał
trzask kości i poczuł, jak jego palce zmieniają swoje miejsce raz i już na
stałe, ale nie bardzo się tym przejął. Cofnął się o krok i strzepnąwszy dłonią
z niezadowoleniem, prychnął, z irytacją wpatrując się w ścianę. Po jego palcach
skapywała czerwona krew, wydostająca się z poranionych nadgarstków. Kilka
rubinowych kropel upadło na kamienną posadzkę, reszta leniwie krzepła na skórze
Dżentelmena. Mężczyzna prychnął niezadowolony po raz kolejny, zwłaszcza że jego
gwałtowny pokaz nie dał nic poza nieustającą ciszą, bólem ręki i zapachem
świeżej krwi.
Palce zmieniają miejsce? Serio?
Że co niby robią? Serdeczny robi wymianę ze wskazującym? Poza tym, na stałe?
Nigdy nie wrócą? To absurd. No i oczywiście, Gary Stu znów opanowuje
opowiadanie: ból go nie obchodzi, nie przejmuje się nim, jest zbyt przyziemny
na taką osobistość jak on. Strzepnąwszy
dłonią – co strzepnąwszy? Przecinek postawiony jest w złym miejscu, zamiast
przed z irytacją, powinien zostać
postawiony po tym wyrażeniu. Uwierz mi, że krew nie krzepnie od razu. Kwestię zapachu krwi skomentuję milczeniem, bo
myślałam, że tylko Bella Swan była takim mistrzem, że go znała.
Uniósłszy swoją dłoń
do góry zlizał z palców lekko już zakrzepłą krew i mlasnąwszy językiem,
rozkoszował się jej metalicznym smakiem. Była nieprzyjemna, maleńkimi,
zakrzepłymi ziarenkami ocierająca się o język i policzki, ale właśnie dlatego
była tak bardzo lubiana przez szaleńca. Najbardziej uprzejmy psychopata na
świecie uwielbiam bowiem gorzki smak krwi, jej metaliczną duszę, pełną życia i
nie-życia, pełną wszystkiego.
Przecinek po góry. Powtórzenie wyrazu
metaliczny. Znów silenie się na patos, który w żaden sposób nie wychodzi.
Zaczyna to się robić odrobinę męczące. Literówka, powinno być uwielbiał.
Mężczyzna uniósł
głowę, zaciekawiony i szczerze zainteresowany miłym głosem, który wydobywał się
zza cienkiej ściany. Brzmienie było przyjemne i ciepłe, nieco melancholijne i
smutne, ale czyste, czyste i jasne jak świeży strumień w promieniach porannego
słońca. Szalony Dżentelmen obrócił się powoli, ostrożnie, jakby mógł swoimi
nagłymi ruchami spłoszyć ten jasny głosik, to pełne słońca brzmienie.
Patos? Nie, dziękuję. Powtórzę
znów: na siłę nic nie zdziałasz. To wcale nie wydaje się wyniosłe, sprawia
wręcz komiczne wrażenie. Tyle przymiotników zwyczajnie odrzuca, jest
denerwujące i nieprzyjemne do czytania.
Widział białą
sukienkę, zwiewną i cienką, układającą się zgrabnie wokół kształtnego ciała, niedużych,
ale miłych dla oka piersi, zgrabnej tali, okrągłych bioder i nieziemskich nóg.
Widział już niemal ją całą, swoje cudowne wyobrażenie o raju, materializację
tego cudownego, jasnego głosu tak bardzo nie pasującego do tej wszechobecnej
tutaj ciemności.
Oprócz powtórzeń widzę tu tylko
chaos. Miłe dla oka piersi? Materializacja głosu? Co za science-fiction,
please. Niepasującego, piszemy razem.
Rozszerzywszy oczy
czekał na puentę, nieważne jak ubraną w słowa, ważne, że opatrzoną tym cudownym
głosem, wypełnionym ostatecznymi emocjami, rozkoszą po całej nocy zdarzeń, po
godzinach uniesień. Chciał usłyszeć ten cichy głos, ten szept, gdy wypowiadał
zakończenie swej mrocznej pieśni, gdy już wszystko, co miało zostać odkryte,
zostało ujawnione. Tak bardzo chciał to usłyszeć, tak bardzo chciał to już
poczuć...
Znów
powtórzenia. Znów silenie się na patos. Powoli mam wrażenie, że i ja zaczynam
się powtarzać, ale trudno mi wymyślić inny komentarz niż to co widać. Wszystko
wydaje się wymuszone, jakbyś chciała dać czytelnikowi zastrzyk cudownego pisarstwa, które nie wychodzi,
bo jest przesadzone.
Trzask
otwieranych drzwi był niczym grom z jasnego nieba, nieodpowiedni i gwałtowny.
Zakłócił cały czar tej chwili, całą jej magię, rozproszył uczucia i wszystkie
drżące wróżki pochowały się w swoich malutkich kryjówkach. Dżentelmen stał przy
ścianie nieruchomo, nie mogąc uwierzyć własnym oczom. Ten trzask drzwi i głos
Lina był... niczym gwałt na tym jasnym, porannym wierszu, na tym wiosennym
brzmieniu, na tej namiętności, tej melancholijnej pasji.
Otwierane
drzwi nie trzaskają. Te drżące wróżki to już naprawdę przesada, a oto obrazek,
który doskonale ukazuje, co sobie myślę <klik>.
Nic dziwnego, że nie mógł uwierzyć własnym oczom, skoro nic nie widział i był
za ścianą. I znów nieudany patos, fuj.
Pierwszy
rozdział to tak naprawdę krótka rozmowa dwójki pracowników ośrodka oraz poranek
Dżentelmena, a mianowicie oddawanie moczu, jedzenie i walenie dłonią w ścianę.
Niezbyt wiele akcji, trzeba przyznać. Mamy problem, bo postawiłam Twoje wysoką
poprzeczkę, a z każdym kolejny zdaniem zamiast entuzjazmu rosło moje
rozczarowanie. Ja naprawdę uwielbiam opowiadania o mordercach i psychopatach,
dlatego kiedy się za nie zabieram to wiem, co jest dobre, a co zwyczajnie czyta
się kiepsko. Póki co, nie zaliczę tej twórczości do czegoś, co czytałabym z
własnej woli. Mam wysokie wymagania. Jest tu kilka głównych problemów:
a)
nic się nie dzieje (wybacz, ale oddawanie moczu i
śniadanie to naprawdę żadna frajda dla czytelnika)
b)
próba wrzucenia patosu
c)
błędy logiczne
Dwa ostatnie
punkty irytowały mnie przez cały rozdział i kilka razy rzeczywiście
zastanawiałam się co ja właściwie
czytam?! Nad tym trzeba pracować. Mam nadzieję, że dalej będzie lepiej.
Rozdział
drugi:
Pełno
w nim zagadek i tajemnic, nierozwiązanych łamigłówek, nie zadanych nigdy pytań
i pytań takich, na które odpowiedź nigdy nie padnie.
Niezadanych, razem. To przymiotnik. Wiem, że może się nie wydawać, ale takie są
zasady.
I
nie tylko świat jest nielogiczny, gdyż to głównie ludzie bywają nielogiczni.
Podejmują decyzję, których nie chcą podejmować, robią rzeczy, których nie chcą
robić, mówią to, co nie chcą powiedzieć. Są tacy... nielogiczni w swojej
chorej, kurczowej logice.
Raz
stwierdziłaś już, że ludzie są nielogiczni bez zastanowienia. Chwilę później
robisz to znowu i tym razem wielokropek sugeruje, że jednak znalezienie
odpowiedzi wymagało pewnego zamyślenia. Szkoda tylko, że nie wyszło z tego nic
nowego. Ludzie albo podejmują decyzję, której…, albo decyzje, których, liczba ma
znaczenie. Mówią to, czego nie chcą
powiedzieć. A kurczowa logika nie ma sensu. Kurczowo to można zaciskać
dłoń.
Dawno,
dawno temu, gdy jeszcze mogłam mówić, gdy jeszcze się uśmiechałam i gdy byłam
wolna istniał sobie pewien chłopak.
Przecinek po istniał.
Był
moim ideałem, moim marzeniem, moją ideą.
Ideą? Doesn’t make any sense to me, sorry.
Dla
niego żyłam, dla niego oddychałam, dla niego czułam i do niego czuć chciałam
to, co zarezerwowane było jedynie dla najskrytszych kochanków.
Powtórzenia są
fajne, jeśli się nie przesadza. Ty przesadzasz. Co chwila czytam podobnie
zbudowane zdania, które po pewnym czasie są nużące i rozpoczyna się mozolna
czytanina. Najskrytszy kochanek też
nie brzmi zbyt dobrze.
(…)miłość...
bywa i jest porzucana.
Bywa
porzucana? Czy istnieje i jest porzucana?
Tak
bardzo chciałam, by mnie zauważył, mnie szarą mysz pośród tłumu dzikich kotek.
Chciałam, by na mnie patrzył, by do mnie się uśmiechał, by ze mną żył. By był i
istniał dla mnie.
Przecinek po
drugim mnie. Tego by też tu trochę dużo. Udało Ci się mnie
rozbawić tłumem dzikich kotek. Czy koty w ogóle mogą chodzić w tłumach?
Okej, okej,
stop, bo się pogubię. Ona oszalała, bo jakiś facet ją porzucił? Seriously?! Spodziewałam się czegoś
bardziej realnego. Jako ktoś, kto interesuje się psychologią, ba!, jako ktoś
kto ma z tym tematem dużo wspólnego, stwierdzam, że to jeden wielki bullshit. Szpital psychiatryczny to nie
miejsce, w którym ląduje się ze względu na zawody miłosne, to naprawdę można
rozwiązać samemu, a jeśli już jest taka potrzeba to istnieją psycholodzy. Czuję
się trochę jakby bagatelizowano problemy prawdziwie chorych psychicznie przez
takie właśnie stwierdzenia.
Zamknięta
w czterech białych ścianach nie wiedziałam już, czy odwiedza mnie mój wróg, czy
mój przyjaciel, czy śmieją mi się w twarz, czy usłużnie wyrażają swoje
najgłębsze współczucie.
Poprawna
wersja: Zamknięta w czterech białych
ścianach, nie wiedziałam już czy odwiedza mnie mój wróg, czy (mój) przyjaciel,
czy śmieją mi się w twarz, czy wyrażają swoje najgłębsze współczucie. Głównie
chodzi o przecinki. A wyraz usłużnie tutaj
nie pasuje.
A
potem przestali przychodzić, śmiech zamilkł stłamszony gwałtownością wariata,
usłużne współczucie podkuliło ogon i uciekło przed szaleństwem niezrozumiałego.
Nie. Nie. Nie.
(…)wydawało
się to być bardzo, bardzo długo…
Dwa lata to
naprawdę nie jest długo. Siedzę prawie od czterech za granicą i też się nie
przyzwyczaiłam do tego wariactwa, więc się Linowi nie dziwię.
Wyprowadzając
pacjentkę numer 14.27.05 z ciemnicy numer dwa nie spodziewał się, ani jej zachowania,
ani toczących się teraz zdarzeń.
Liczby w
opowiadaniach powinniśmy raczej pisać słownie. Jeśli chodzi o przecinki:
brakuje go po dwa, niepotrzebny przed
pierwszym ani. Toczących się teraz zdarzeń – pisałaś w czasie przeszłym i nagle
takie bum!, co się dzieje?
Przechodząc
wraz z dziewczyną obok ciemnicy numer jeden do jego uszu doszedł najpierw
głośny wrzask. Krzyk rozbrzmiewał niczym ze stu gardeł głodnych krwi
wojowników, niczym zew z najciemniejszych partii piekła. Wydostawszy się ze
szpary pod drzwiami ciemnicy numer jeden, dotarł do uszu Lina, obijając się tam
swoim gwałtownym zewem, przerażającym i mrożącym krew w żyłach. Chwila ciszy i
o stalowe drzwi coś uderzyło, jakby stojący za nimi mężczyzna huknął w nie
całym swoim ciałem.
Cały akapit to
jedno wielkie nieporozumienie. Brakuje przecinka po ciemnicy numer jeden. Powtórzenie ciemnicy numer jeden. Silenie się na patos, again. Porównanie krzyku jednego człowieka do wrzasku stu gardeł (o
ile gardła krzyczą) głodnych krwi wojowników to chyba lekka przesada. I teraz
spróbujmy ułożyć to w całość: krzyk wydostawszy się ze szpary pod drzwiami,
dociera do uszu lina i odbija się tam swoim gwałtownym zewem, czyli wołaniem,
mrożącym krew w żyłach – brzmi absurdalnie, bez sensu.
Sanitariusz
Tsuki pobladł nieco, sam nie rozumiejąc dlaczego tak nagle sparaliżował go
strach. Nie pojmował, o co chodzi Dżentelmenowi, nie rozumiał, dlaczego
mężczyzna tak gwałtownie i tak nagle zareagował.
Przecinek
przed dlaczego. Powtórzenie wyrazu dlaczego i rozumieć. Pisząc tak
gwałtownie i tak nagle naprawdę można było ominąć drugie tak, a sens pozostałby ten sam.
O
drzwi coś znów uderzyło, potem jeszcze raz i kolejny. Zabrzęczały metalowe
sztaby, przytrzymujące stalową powierzchnię do ścian. Zadrżała klamka i
zadrżały łączenia zawiasów. Wszystko jęknęło żałośnie, uginając się pod
niesamowitą siłą szaleńca po drugiej stronie.
Tak, zadrżały. To stal. STAL. STAL, powtórzę.
Pudzianowski nic nie zrobiłby ze stalą, bo jako że jest STALOWA to człowiek nie
jest w stanie jej wygiąć jak plasteliny. Trochę
realizmu, proszę. Cudownie, że on jest taki silny i och, i ach, ale są jakieś
granice.
Gdy
tylko Lin zorientował się, czego tak naprawdę pragnie szaleniec z ciemnicy
numer jeden, złapał mocniej towarzyszącą mu kobietę i skierował jej chód przed
siebie. Dziewczyna, dotąd cicha i posłuszna, nie ruszyła się o krok, spokojnie
wpatrując w drżące drzwi przed sobą.
Brzmi to tak,
jakby Lin zabrał ze sobą chód, a kobietę zostawił. Szczególnie, że w kolejnym
zdaniu ona rzeczywiście pozostaje w miejscu. A drzwi drżą? Ehehehe, nie.
Przez
zamykane magnetycznie drzwi krzyczał do Tsukiego drugi z sanitariuszy, trzęsącymi
się rękoma próbując otworzyć zamek w kratach. Lin nie odpowiedział i nie
zareagował też, gdy z uścisku jego ręki wysunęło się ramię jego pacjentki.
Kobieta podeszła do drzwi i przystanęła przy nich, opierając spokojnie ręce o
zimną taflę metalu.
To w końcu te
drzwi zamykane były magnetycznie czy była to krata? Bo nie wiem jak to wygląda.
Sanitariusz musi przejść przez kratę, żeby dojść do magnetycznych drzwi? Nie za
bardzo. A Lin to trochę kretyn, a nie sanitariusz, skoro pozwala pacjentce
odejść tylko dlatego, że usłyszał krzyk. Użyłabym wulgarnego słowa, ale mi nie
wolno. Zasady obowiązują wszędzie. A drzwi to nie tafla metalu, serio.
Czuł
wściekłość z powodu odebrania mu jego chwilowej radości. Czuł żal z powodu
niedokończonego seansu. Czuł pustkę, niewypełnioną dziurę, brakujący element
tak długo składanej układanki. Tłukł pięściami o twarde drzwi, nie bacząc ani
na trzask kości, ani na promieniujący ból, ani tym bardziej na brudne ślady
krwi. Chciał się nagle stąd wydostać, chciał stąd wyjść, chciał usłyszeć te
ostatnie słowa.
Protest
przeciwko patosowi w tym opowiadaniu. I brakowi realizmu. Te trzaski kości to
właśnie ta przesada. A to obrazek: <klik>
Już
miał znów wybuchnąć swoją niepokonaną wściekłością, gdy w jego umyśle rozległ
się cichy, spokojny szept, niczym puenta całego życia, niczym ostatni jęk
spełnionej nocy.
To się nazywa
schizofrenia. Ominęłam trochę fragmentów, w którym znów można było obserwować
szalejącego Dżentelmena w chwilach pełnych patosu. Postanowiłam oszczędzić
sobie roboty.
Uśmiechnąwszy
się lekko, oparł czoło o drzwi, oddając się spokojnemu uczuciu, którego właśnie
doświadczył. Rozkoszował się swoim własnym rajem, wiosenną łąką, pełną
świeżości ziół, szmeru potoku i promieni wchodzącego, ciepłego słońca.
Tego już nie
mogłam oszczędzić. Proszę, proszę, proszę! Piszesz o mordercy i psychopacie! Nie
wyjeżdża się w takich momentach z łąką i świeżością ziół, no to niedozwolone
powinno być i tyle.
Jeszcze
nikt nie uspokoił Dżentelmena. Zawsze czekaliśmy, aż samu mu przejdzie, żeby
jakoś się z nim dogadać. Wiesz, żeby zabrać ciała, albo go umyć, albo coś... a
ona... tak po prostu go uspokoiła.
Samo, literówka. I znów przypomina mi
się, że on miał być milutki i odpowiadać na pytania, całkowicie normalny facet,
który dopiero na sam koniec robi bam!, człowiek martwy. A tu co chwila widać,
że to jednak psychopata pełną parą. Czas się zdecydować. Ta nazwa za nic do
niego nie pasuje. Żaden z niego dżentelmen.
Wiesz,
że jak się wkurwia na nas to jest to tylko i jedynie nasz problem, Steve.
Tylko i wyłącznie. Mam wrażenie, że w
tym szpitalu pracują same niedorajdy. W prawdziwym świecie naszprycowaliby go
lekami i wegetowałby jak warzywo, Twoja teoria o krzykach, łamaniu kości i
całej tej farsie by nie przeszła.
Z
ust wydostał się cichy jęk, niespokojne pragnienie, namiętna żądza posiadania.
Głowa obróciła się powoli ku drzwiom, gdzie przez szparę przy podłodze wylewało
się nikłe światło.
Chyba wlewało.
On leży w celi, a wcześniej pisałaś, że było ciemno. I nie trzeba na dziesięć
sposobów przekazywać jednej informacji. Jęk to jęk, pragnienie to pragnienie,
żądza to żądza, wszystko razem to silenie się na wyniosłość, która niestety nie
wychodzi.
Męskie
ciało uderzyło o podłogę, otoczone kocem, zaplątane w ten szorstki materiał. Dżentelmen
doczołgał się do światła i ułożył się w nikłej plamie słońca, łapczywie
chwytając do płuc przepełnione ciepłem powietrze.
Doczołgał się
wplątany w ten koc? Nie będę mówić, jakie komiczne to wyobrażenie. Plama
słońca? To gdzie jest ta jego cela? I w jaki sposób powietrze może być
przepełnione ciepłem? Tyle ważnych pytań, a tak mało odpowiedzi.
Podłoga
w plamie słońca była ciepła i przyjemna, chropowata, ale tak miła, jak jeszcze
nic w tych pieprzonych ciemnicach. Dżentelmen otworzył oczy, powoli i z
namysłem, po czym przyjrzał się swojej dłoni w świetle. Obandażowana czystymi
materiałami wydawała się być dla niego obca i inna. Nie zdarł jednak
opatrunków, gdyż jego uwagę przykuło coś z goła odmiennego niż on sam.
Wcześniej
pisałaś, że było tak zimno i to jego super wzrok sprawiał, że widział niemal
normalnie, a teraz musi podkładać rękę w to światło? Czyżby tajemne moce
zniknęły? Smutne. W ogóle, trudne, żeby podłoga była miła.
Podsumuję
akcję drugiego rozdziału: mężczyzna wali w drzwi, które drżą, cichociemna
przychodzi, mówi trzy wyrazy, on się uspokaja, opatrują połamane dłonie
Dżentelmena, który pławi się w plamie słońca w ciemnicy. Reasumując, nie za
wiele. Nie wiem, co mam powiedzieć, bo to kolejny rozdział, który niezwykle
mnie zawiódł. To opowiadanie ma wielki potencjał, można byłoby wykorzystać
pomysł i stworzyć coś naprawdę świetnego. Twój styl mógłby być naprawdę
ciekawy, gdybyś nie starała się na siłę budować napięcia ciągłymi
powtórzeniami, urywanymi zdaniami i tym patetyzmem, który wychodzi mi już
bokiem.
Rozdział
trzeci:
Stanowczy
krok rozbrzmiał po ciszy korytarza, roznosząc się po nim swoim głośnym,
zakłócającym ciszę dudnieniem. Był tak nieprawidłowy w swoim brzmieniu i tak
nieodpowiedni w swoim istnieniu, że Dżentelmen skrzywił się mocno, słysząc go zza
stalowych drzwi swojego więzienia.
Chyba nie
muszę tu nawet zbytnio komentować. Brzmi śmiesznie i w dużej mierze bez
większego sensu. Krok rozbrzmiewający po
ciszy korytarza, roznoszący się głośnym dudnieniem, peeewnie. Brakuje
przecinka po ciszę.
Pamiętała
wszystkie te regułki, które jej odczytywali, rozumiała je i wbrew pozorom, tym
pozorom, które ci mądrzy ludzie mieli i wyrażali, wcale nie uważała, że jej nie
dotyczą.
Oraz
I
nawet jeśli się z tym zgadzała, nawet jeśli pokornie ich słuchała i wykonywała
ich polecenia…
Trzeba się
zdecydować czy uważała, że to jej dotyczy, czy nie. Bo albo się z nimi zgadza,
albo jest przeciwko.
Nadal
go widziała jak żywego przed sobą. Nadal miała żal, że mimo tego on jej nie
widzi. Nadal miała chęć go tulić i całować, nadal chciała go kochać, nadal go
kochała, nadal pragnęła z nim być, nadal żyła tylko i jedynie dla niego, dla
tej jedynej istoty, której istnienie parło powietrze do jej wymęczonych płuc,
zmuszało jej serce do morderczego bicia. Wszystko nadal, nadal, nadal… Wcisnąwszy
palce we własne włosy, mocno ścisnęła głowę, przyprawiając się o ból,
promieniujący i nieustanny. Mocny i jednocześnie będący niczym w porównaniu z
męką myślenia, że nadal, i nadal, i nadal, i nadal.
Nadal powtórzone tryliard razy
wcale nie brzmi super, uwierz mi. Jak to czytam to się męczę.
Krzyknąwszy, zwinęła
się w ciasny kłębek na swoim łóżku, małej pryczy (…).
To prycza czy łóżko? Zdecyduj.
Nie rozumiem, dlaczego wciąż musisz dawać kilka opcji, jakby jedna konkretna
była zła.
Może i to było dość
dziwne, takie bardzo, bardzo dokładne liczenie, sprawdzanie i upewnianie się,
ale przecież wiedział, że będzie miał tylko jedną szansę, tylko jedną próbę,
jedno ćwiczenie i w tym samym jeden jedyny test.
To samo co wyżej, po co…?
Dżentelmen westchnął
i spojrzał dziwnym wzrokiem na wypełnioną jedzeniem tacę.
Colette mówiła, że pisarstwo daje
jej możliwość przekazania każdej możliwej rzeczy za pomocą słów, że zapachy,
ciała, to czego oczy nie są w stanie zobaczyć, może zostać opisane przez wyrazi
i to właśnie kocha. I ja się z nią zgadzam, toteż spojrzał dziwnym wzrokiem zaprzecza teorii opisu, ukazuje, że nie
potrafią określić czegoś, idziemy na łatwiznę i piszemy co takiego.
Jedynym wyjściem, by
któryś z ochroniarzy lub opiekunów wszedł do celi, była więc głodówka.
Teraz będzie prawdziwe
oświecenie: w żadnym szpitalu psychiatryczny, w żadnym więzieniu nikt nigdy
cały czas nie siedzi w celi. Oni wychodzą. Na korytarz, na stołówkę, na
spacerniak. Już nawet nie wspominając o tym, że ochroniarze i opiekunowie
sprawdzają cele i nie ma możliwości, żeby bali się pacjentów. Jeśli trzęsą się
ze strachu to nie pracują w takiej placówce, proste.
Miał nadzieję, że Lin
lub Steve podadzą do wiadomości lekarzy, że Dżentelmen z ciemnicy aktualnie
numer dwa nie je nic od czasu naszprycowania go potężną dawką leków.
Przecinkami wydzielamy aktualnie numer dwa.
Miał nadzieję, że
któryś z szybciej, na Boga!, myślących medyków skojarzy fakty i uzna, że dragi
były za ciężkie i właściwie to być może Dżentelmen już nie żyje, o daj Panie!,
a gnić nie zaczął tylko dzięki temu, że w ciemnicach było względnie chłodno.
Nie, takie rzeczy się nie dzieją.
I nie, ludzie pracujący w takich placówkach nie bawią się w sprawdzanie celi
raz na rok. Kolejne nie, dla ogólnego pomysłu – to nie ma sensu.
Hm... w gruncie
rzeczy. Można by i się postarać o jakiś nieprzyjemny zapaszek trupiego odorku.
To pierwsze zdanie to nie zdanie,
w żadnym wypadku. A to drugie jest śmieszne.
Nim jednak Dżentelmen
zdążył się dłużej zastanowić nad nowym pomysłem, pod celę wsunęła się kolejna
taca z jedzeniem.
ZNOWU?! Czy on naprawdę ciągle je
(bądź nie je)?
Głos Lina był
wyjątkowo dziś upragniony przez rezydenta ciemnicy aktualnie numer dwa.
Po co ciągle dodawać to aktualnie numer dwa?
Wstawszy
bezszelestnie, rozciągnął materiał pomiędzy rękoma i gdy drzwi ciemnicy się
otworzyły, zareagował bardzo, bardzo instynktownie.
Takie rzeczy
tylko w Erze. I w filmach. I w tym opowiadaniu. Nie róbmy z ludzi idiotów, to
zbyt naciągane. Denerwuje mnie fakt, że robisz z niego króla wszechświata,
który wszystko wie, wszystko umie, wszystko potrafi, ma super moce, a do tego jest
wariatem, ale jakże!, uprzejmym, choć do tej pory jakoś tego nie pokazał.
- Cisza, brzask dnia, promieni słońca cień i cicha
muzyka ta w cichy słoneczny dzień, bez Ciebie smutek, mrok, bez Ciebie żalu
łzy, minuta jest jak rok, bądź przy mnie zawsze Ty.
Denerwuje mnie
ciągłe podwajanie wyrazów. Bardo, bardzo.
Wszystko, wszystko. Ile można? (Ile można?)
Ale
leżała cicha, nieruchoma, bez jakiejkolwiek reakcji i bez jakiegokolwiek
odzewu.
Nikt nic do
niej nie mówił, więc na co miała reagować bądź się odzywać?
I
chociaż w tej całej rozpaczy i w tej całej inności była tylko pusta i mrok to
jednak, nie wiedzieć czemu i po co, jej serce nagle, niespodziewanie i
szalenie, zabiło mocniej, o wiele mocniej niż powinno być zwykłe, rozgoryczone
i zrezygnowane serce. Umysł rozjaśnił się i powiedział stanowcze: „Dość!” dla
wszystkiego, co tłamsiło i nużyło.
Pustka, chyba. Cały ten bełkot o sercu
jest niezrozumiały. I skoro o nużeniu mowa…
Jasny
materiał lekko znoszonej koszuli zaciskał się mocno i umiejętnie na gardle
sanitariusza.
Sam materiał się zaciskał? To
rzeczywiście umiejętny, skubaniec.
Co jak co, ale
szalony Dżentelmen już niedługo z ciemnicy aktualnie dwa wiedział, jak zacisnąć
pęta, by szarpanina trwała krótko, jak przytrzymać ofiarę, by nie krzyknęła,
jak zabić, by nie zostać pojmanym.
Ja wiem, że to ma fajnie brzmieć,
że niedługo z ciemnicy aktualnie numer
dwa, ale problem polega na tym, że nie brzmi. Zdradzę sekret: jak się kogoś
dusi to nie może krzyczeć i tak, Dżentelmen pod tym względem wcale nie różni
się od innych dusicieli.
Doskonale, a jakże!,
wiedział o tym, nie od dziś, nie od wczoraj i nawet nie od kilku lat.
Tak to już jest, że pisze się nie od dziś. I to samo w sobie oznacza,
że nie od wczoraj, nie ma potrzeby dokładania czytelnikowi roboty, szczególnie
takiej.
Opuściwszy bezładne
już i martwe ciało sanitariusza (…).
Skoro martwe to oczywiście, że
bezwładne.
Plastikowy kubek,
pusty i porzucony, uderzył z cichym trzaskiem tuż przy ciele sanitariusza, a
drzwi ciemnicy numer dwa otworzyły się szeroko, przepuszczając szaleńca ku
upragnionej wolności.
Pusty i
porzucony kubek? Brzmi, jakbyś pisała o sierocie.
A dalej Dżentelmen
rozszarpuje ciało sanitariusza. Szkoda tylko, że cały rozdział był o tym jak
ucieka, a najciekawszy fragment, znaczy się to rozszarpywanie, opisałaś w
jednym zdaniu. Rozczarowanie niesamowite. Za mną trzy rozdziały, chęci co raz
mniej, czasu też. Dżentelmen jest wkurzającym facetem, ta dziewczyna to w ogóle
przeżywa miłosne rozterki w szpitalu dla obłąkanych, przykre. Rozdział trzeci
jest ważny, a napisany bez polotu, raczej kiepsko. Przypominam sobie, że
mężczyzna miał połamane palce, ba!, poprzestawiane, a teraz sobie dusi. Ciekawe
ile miesięcy musiało minąć… a przebieg czasu jakoś nie został zaznaczony.
Koniec z
wypisywaniem błędów. W zasadzie do tej pory wkleiłam prawie całe rozdział, a z
pewnością ich większość.
Rozdział
czwarty opowiada o tym, ze Dżentelmen bezkarnie spaceruje sobie po całym
szpitalu, krzyczy, nikt nie zwraca na niego uwagi, ogólnie niezła sielanka,
czyli totalny brak realizmu. Oczywiście jako Gary Stu wie wszystko, zanim
jeszcze coś do niego dociera, co stało się przewidywalne przy scenie w waleniem
w drzwi i ściany. W czasie ucieczki Dżentelmen zabija kogo trzeba, nikt nie
wzywa posiłków, alarm wyje, a niepokonany master
of fight daje sobie radę z każdą przeszkodą. Sanitariusze są idiotami,
którzy nabierają się na sztuczkę ze omyłkowymi drzwiami. Ogólnie mniej patosu,
natomiast brak realizmu przekroczył chyba wszystkie granice.
Rozdział piąty
zaczyna się tak pokrętnie, że aż wkleję fragment: Trzymane w rękach rzeczy rozsypały się po podłodze, co skwitowane było
westchnięciem zrezygnowania osoby, która dotychczas przedmioty trzymała w
swoich rękach. To wiele wyjaśnia. I jeszcze jeden: Ciemne oczy szybko jednak wyłapały brakującego dezertera i gdy zgrabne
ręce podniosły arkusz, to ciemne, bardzo ciemne oczy rozszerzyły się nieco z
lekkiego zaskoczenia na widok tego, co śmiały zobaczyć. Wydaje mi się, że
komentarze są zbędne. Poznajemy Jacoba. Strzelam na ślepo, że Jacob to ten J. naszej cichociemnej, którą aktualnie
uprowadza Dżentelmen. Były, niedoszły lover, który nagle uświadamia sobie, że
chce wiedzieć o niej coś więcej, och, ach! Dalej mamy w rozdziale tęczówki
niezmieniające się nawet o jotę, drżącego z podniecenia mężczyznę, kolejne
zabójstwo Dżentelmena, dużo patosu, powtórzeń, przekleństw, nieśmieszny żart
prowadzącego (znaczy się szaleńca) i ucieczka. Były strzały, ale brak emocji.
To opowiadanie się nie rozwija. Płynie w swoim tempie, a ja płynę razem z nim. Suchar
oceniającej: na dno.
Rozdział
szósty zaczyna się ładnym artem, przypomina mi mojego Christiana, który (co by
nie przeklinać!) uprawiał dziki seks z Jamesem, rozmyślając o rozbitym kubku. Hydes
był świetny, oby pan z obrazka również taki był, byłabym wdzięczna za jakąś
interesującą postać. Ogólnie w tym rozdziale nie dzieje się nic. Siedzą w
dziurze i omija ich policja. W międzyczasie dowiadujemy się, że zabili
turystkę. Opowiadanie o mordercy i żadna zbrodnia nie zostaje opisana, to
przykre. A kapitan póki co nic nie robi, tylko gada i to w zasadzie nic
konkretnego. Czyli typowy facet u władzy. Będzie wielkie love. Kicia brzmi
śmiesznie.
Początek
rozdziału siódmego to czysty absurd. Znajdują się w, obecnie niezamieszkałym,
domku letniskowym i, uwaga!, wszystko jest tam podłączone, a w zamrażalce jest
jedzenie. Kpina, serio. W ogóle, ten dom jest zaopatrzony, w środku lasu, magia
i świerszcze, jakby tylko czekał, aż Dżentelmen się tam zjawi. Nagle, w
rozdziale siódmym, odnajduję fragment, który mnie zadowala. Podoba mi się
sposób w jaki kapitan sobie rozmyśla, bo jest to realistyczne i wcale mu się
nie dziwię, że żałuję iż nie zastrzelił Dżentelmena. A więc przyszedł ten
moment, w którym coś mi się podoba, jestem dumna z siebie, że nie tylko
marudzę. Wiedziałam, że kapitan mnie uratuje. A potem ona kiwa głową, nie
wiedząc na co się zgadza i czuję się jak w dziesiątej klasie, kiedy Jessica nie
wiedziała, co znaczy słowo virgin i
na pytanie czy wciąż jesteś dziewicą odpowiedziała
nie, bo tak fajnie, skoro nie wie
się, co ktoś do nas mówi. Anglia to śmieszny kraj. A rozdział siódmy jest o
robieniu jedzenia, nieciekawie.
Ósmy:
Ehehehe,
serio? On sobie grzebie we własnych flakach w poszukiwaniu plastikowego
kluczyka? Już nie wspominając o tym, że nigdy w życiu nie widziałam
plastikowego klucza, to przede wszystkim cała akcja cięcia jest śmieszna. Rodzice
Kici to kretyni, tak nawiasem mówiąc. Nawet moi rodzice się mnie nie wyrzekli,
a mam za sobą gorsze przeżycia niż szpital psychiatryczny, jej muszą być
niezwykle słabi psychicznie. Dżentelmen niezwykle przeżywa tę swoją ranę. Nie
przesadzajmy, cięcia wcale nie bolą aż tak mocno. Szczególnie, gdy już jest po
wszystkich, delikatne szczypanie, nic szczególnego, sam moment cięcia jest
sprawą kulminacyjną, a on jęczy jakby go zarzynali. Okej, teraz jestem
zaskoczona. ULICA CICHA?! I takie nazwiska? Język japoński? Co się tutaj
dzieje? Co to za świat? Raport pana C. jest raczej kijowy. Dżentelmen to nie
facet. Nie przyszło mu niby do głowy, żeby spać z nią w jednym łóżku? Hę? Ona
musiała mu proponować? Nie uwierzę w takie cuda.
Dziewiąty:
A kapitan to
nie ma, co robić tylko chodzi po wszystkich ludziach świata i pyta o Kaśkę? Jakiś
absurd. Musi być naprawdę zrozpaczony. Jeśliby mnie szukano to raczej nikt nie
poszedłby do znajomych z gimnazjum, mieliby ich gdzieś. Takie rzeczy się nie
dzieją. Dochodzę do pamiętnika i parskam śmiechem. Gimnazjaliści naprawdę robią
takie rzeczy na lekcjach? Boru zielony, cieszę się, że mnie to ominęło. W
tamtym wieku bawiłam się językiem angielskim i z pewnością nie podniecałam się
świadomością podniesionej kredki. Trochę żałosna ta Kaśka. Zakochana i żałosna,
cóż, często to idzie w parze. Jadą autem, Dżentelmen patroszy jakiegoś faceta,
jest pamiętnik i obietnica. W sumie to nic więcej się nie dzieje.
Dziesiąty:
Skatuś, Ehehehe. To podobno jest morderca, a czytając coś takiego mam wrażenie, że
fan Biebera albo One direction. W zasadzie widzę go na jednym z koncertów. Such fun. Muchomorku, ehehehe. Jeszcze lepiej. Schodzą do jednej ze stacji
metra? Serio? W Polsce? Nie mają za dużego wyboru, muszę przyznać. Tak nawiasem
mówiąc, Dżentelmen ma dość specyficzny sposób zabijania i podążając za
ofiarami, mogliby z łatwością ich znaleźć. Już pomijając fakt, że wcale się nie
ukrywa, chodzi po mieście, po kawiarniach – wystarczyłoby rozesłać zdjęcia. Kicia
i Dżentelmen robią zakupy, Jacob na to patrzy, magia na kółkach.
Jedenasty:
W sumie nic
się nie dzieje. Dżentelmen ma chcicę na zabijanie, Jacob się łudzi, że znajdzie
Kasię, a jej mama mówi do niego jakby była panią Weasley. Bez rewelacji,
szczególnych zmian. Zniknęła góra patosu i chyba jest lepiej, choć akcja nadal
się nie rozwija.
Dwunasty:
Piszesz, że
miłość nawet w filmach wygląda łzawo, a co dopiero w prawdziwym życiu. Jest na
odwrót, to telewizja zmienia nasz punkt widzenia. Normalnie nie wygląda to tak
drastycznie. Z drobnymi wyjątkami, na które się natknęłam. Generalnie jednak
nie jest tak źle. Wydaje mi się, że jest lepiej ze stylem. Omijamy masę
niepotrzebnego bełkotu i mkniemy do przodu. Akcja jednak stoi w miejscu, bo
naprawdę nic się nie dzieje. Jest, co by nie przedłużać, nudno.
Trzynasty:
Akcja! Jest
akcja! O matko, dzieję się coś. Pozytywne zaskoczenie.
Czternasty:
Jednej rzeczy
nie rozumiem: czemu on go nie zabił? To byłoby logiczne. Wiem, że opowiadanie
wymaga Jacoba żywego, ale powinien był go zabić i gdyby to nie był J. z
pewnością by to zrobił. Tu nie mam wątpliwości. Wydaje mi się, że ostatnie
rozdziały są o wiele lepsze niż te z początku. Ten już nawet mi się podobał.
Dżentelmen wciąż kreowany jest na mistrza wszechświata, ale nie to już tak
widoczne jak wcześniej, bo przynajmniej nie rozwala stalowych drzwi. To jakiś
postęp. Rozmowa telefoniczna przypadła mi do gustu.
Piętnasty:
Zong. Oddała
mu serce? A to się kiedy niby stało? No i znów było dość nieciekawie. Brakowało
mi reakcji ojca Kaśki. Było tego za mało. Ogólnie jednak standard się poprawił,
co nie zmienia faktu, że pierwsze rozdziały wymęczyły mnie niesamowicie. Trochę
się cieszę, że nie ma więcej, nawet jeśli czternastka była całkiem niczego
sobie.
Reasumując,
błędów jest naprawdę sporo, szczególnie z początku. Głównie padłaś na logice,
która gdzieś tam leży i kwiczy w rynsztoku. Popracuj nad stawianiem przecinków,
nie baw się w patos i dobrze by było, gdyby tak skupić się na szaleństwie
Dżentelmena. Opisywanie jego morderstw jest dobrym sposobem na zainteresowanie
czytelnika. Brakuje też akcji z Kasią. Póki co, wziął ją ze sobą i ciągnie w
nieznane, przestawia trochę jak mebel, czyli nic nie robi. Co do świata
przedstawionego, dużo tu wątpliwości, co do miejsca akcji, tego skąd nagle w
Polsce tylu ludzi z obcymi nazwiskami, miesza się wszystko.
Bohaterowie:
3/7
Główny
bohater, o którym już sporo pisałam w poprzednim punkcie, to Dżentelmen. Nie
lubię go. Tyle stwierdzam. Zabójcy z natury mają u mnie wysokie miejsce, ale
ten mnie irytuje od samego początku. Pod koniec zyskał trochę mojej sympatii,
ale wszystko co działo się wcześniej skreśliło go. Gary Stu, jak nic. Tu trzeba
popracować. Nie wolno robić z niego nadczłowieka, który strzela, prowadzi,
trafia jednocześnie, nic go nie dotyka, nic go nie rusza, wszystko się udaje. Tak
po prostu się nie dzieje i odbiera to opowiadaniu realizmu. Kicia to natomiast
zwariowana nastolatka, która oszalała przez chłopaka, z którym nigdy nie była. To
też naciągane i nie podoba mi się pomysł. Sama w sobie mogłaby być dość ciekawą
postacią, gdyby tylko rozwinąć jej wątek. Jacob to kretyn, który obudził się
nagle ze stuletniego snu, jego obecność w opowiadaniu jest męcząca, jęczy,
kwiczy i zachowuje się jak baba. Dość denerwująca postać. Poboczni bohaterowie
wychodzą Ci lepiej. Kapitan dla przykładu to całkiem przyjemna postać. Martwi
mnie, że Dżentelmenowi wszystko się udaje – chcę jakieś zwycięstwo dla C.
Ramki: 4/5
Morderca mówi trochę o Tobie, ale
głównie udziela informacji na temat bloga. Dość przydatna opcja, nie mam
zastrzeżeń żadnych. Szuflada to spis treści, przy czym ostatnie rozdziały nie
są zaktualizowane. Aktorzy, czyli bohaterowie. Dość kiepsko przedstawieni. Nie
lubię, gdy pokazuje się kilka cech, rzuci imieniem i nazwiskiem i zostawi. Jeśli
już robić tę zakładkę (co uważam za niepotrzebne), to jednak w jakimś celu,
którym z pewnością nie są obrazki postaci. Pochwała za poradnik, który dla
niezorientowanych może być naprawdę przydatny. Inni to linki. Ofiaruj się to
cały spam. Dobrze jest. Brakuje mi paru informacji o Tobie, ale w gruncie
rzeczy, nie ma co narzekać.
Punkty
dodatkowe:
-1 za patos,
powtarzanie i brak rozwoju akcji
-1 za Garego
Stu, brak realizmu i konającą logikę
Razem: 34/82
I teraz
jesteśmy w momencie, w którym moje ujemne punkty zrzucają Cię na ocenę
niedostateczną z czym czuję się dość niezręcznie, toteż nagnę zasady (mogę?) i
postawię Ci dopuszczający z minusem.
Ja wiem, że to średnio zadowalająca ocena, ale mam nadzieję, że ukazałam
chociaż w jakimś stopniu nad czym trzeba popracować, żeby było lepiej. Mówiłam,
że rzucam mięsem, wybacz.
Przebrnęłaś przez te błędy, przynajmniej częściowo. Jestem z Ciebie dumna.
OdpowiedzUsuń"Głównie leżysz na logice, które gdzieś tam leży i kwiczy w rynsztoku." - powtórzenie i chyba miało być "która".
OdpowiedzUsuńA tak na marginesie, masz niezły nick, Pornografio :D
Tyle się naczytałam tych powtórzeń, że aż mi wyszły do głowy. Przykre. Dziękuję za zauważenie.
UsuńZa komplement również, bo przyjmuję go i szczycę się nim. Tak na poważnie, też mi się podoba.
Z oceną zapoznam się niedługo, jak tylko będę mieć więcej czasu. Dziękuję za zapoznanie się z blogiem, gdy tylko przeczytam ocenę, na pewno się wypowiem.
OdpowiedzUsuńDziękuję za ocenę bloga, wszystkie twoje uwagi zostały przeze mnie przyjęte i przeanalizowane. Z racji nieco zapchanego weekendu na razie nie pokuszę cię o dłuższy komentarz, za co bardzo przepraszam, postaram się jednak uzupełnić to w najbliższym czasie. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuń